na początek mały bonusik... jedziemy doliną Pivi do miejscowości Trsa (tam była baraninka) filmik nie obrabiany więc trochę szuszczy
Dolina Pivy - filmik
Po parku Durmitor a Czarnogórze, gdzie przy życiu trzymała nas adrenalina podskakująca przed każdym zakrętem, zjechaliśmy na zwykłe drogi, szerokie, bez przepaści i ogarnęła nas senność. Dziewczyny nie oglądając się na nic posnęły, Łukasz (akurat jechał z przodu) zaczął dziwnie zwalniać... za nami jakieś 10 km ostatnie zabudowania, przed nami za 20 km najbliższy nazwany punkt na mapie a kemping miał być dopiero za jakieś 60-80 km. Jedziemy sobie kanionem Tary, który wyróżnia się tym ze jest bardzo głęboki... w zasadzie jest tak głęboki że Tary nie widać więc wrażenia na nas nie zrobił
ale cóż to... nagle... widzimy dom... i napis CAMPING!!! klakson i zjeżdżamy...
Tak trafiliśmy na kemping EKO OAZA
Oaza nie była fatamorganą
najlepszy kemping po drodze jaki nam się trafił. Słów kilka o jedzonku (nie wiem dlaczego ale wszyscy jedli sobie zupki chińskie a ja jakoś bardziej interesowałem się lokalnym jadłem
). Zamawiając frytki należało się uzbroić w cierpliwość. Babka wychodziła, siadała na progu, stawiała sobie miseczkę i obierała ziemniaka... Z rybcią było lepiej, bo gospodarz wcześniej nałapał pstrągów (czy coś
). Baraninka sobie chodziła koło namiotów puszczona luzem, mleczko krowie chodziło ogrodzone (pewnie żeby min nie stawiało) całości obrazu dodają króliki biegające wszędzie... Za nocleg zapłaciliśmy 3 EURO od osoby. Rano wpisaliśmy się w księgę gości i ruszyliśmy dalej... Edyta i Łukasz postanowili zostać w Czarnogórze a my pojechaliśmy do Kosowa...
żal Serbów jest ogromny... na sam dźwięk słowa Kosowo dostają gęsiej skórki. Po tym co nam mówili to się nie dziwimy. Porównując (i upraszczając) do Polski to jakby odłączyć Śląsk (bez obrazy reszta kraju
) zagłębie, region w którym jest 90% bogactw naturalnych... i zrobić z tego slumsy...
Wjeżdżając do Kosowa trzeba zakupić ubezpieczenie, jako że nasze OC nie obejmuje tego kraju. Ubezpieczenie takie kosztuje 30 euro za 14 dni. Facet w okienku nie chciał nam nic wypisać zanim nie pokazaliśmy mu pieniędzy, a jak już zobaczył nasze euraki to trzeba było mu tłumaczyć że to co w dowodzie rejestracyjnym na pierwszej stronie pisze dużymi literami (Starosta Powiatu) to nie jest właściciel pojazdu...
Jest to kraina kontrastów... ogromnych kontrastów.
Z jednej strony mamy wille, szklane domy czy zabytkowe zameczki a obok ruiny, dewastacja i śmieci. Z jednej mamy super bryki - Hummery czy Bentleje a z drugiej ruiny, dewastacje i śmieci. Z jednej strony mamy zadbane kobiety, laski itd a z drugiej co? tak, ruiny dewastację i śmieci...
i ta sama ulica kilka metrów dalej (i po przeciwnej stronie)
Jechaliśmy do miasta, które jest drugim pod względem wielkości miastem Kosowa, centrum turystyczne... wjeżdżamy główną drogą...
nie odważyliśmy się spać na dziko ani na polu namiotowym... poszukaliśmy Hotelu obok posterunku policji. Za 15 Euro od głowy (ze śniadaniem i bezpiecznym parkingiem). Miny nam jeszcze zrzedły jak zobaczyliśmy ten posterunek... wyglądał jakoś tak bardziej na defensywny niż na prewencyjny....
... poszliśmy dalej... do centrum. Pooglądać jeszcze więcej kontrastów. Z jednej Holtel Tirana, postkomunistyczny, straszący pustymi oknami a z drugiej szklany holtelik z parkingiem pełnym nowych Mieczysławów. Poszliśmy na starówkę coś zjeść, i tu spotkało nas rozczarowanie... nie było kebabów. Znaleźliśmy w końcu jeden... drobiowy... a tak miałem smaka na prawdziwego kebaba z baraniki... ale cóż, zjadłem i drobiowego. W międzyczasie chcieliśmy sobie zrobić grupową fotkę. Nastawiłem aparat na samowyzwalacz, postawiłem, i biegnę się ustawić... cyk...
... i biegnę po aparat. Złapałem... wstaję... i prawie wpada na mnie mały Albańczyk ( jako że 96% populacji to Albańczycy to założyłem że i on się łapie w te %), zdyszany (biegł?) spogląda na mnie i mój aparat zrezygnowanym wzrokiem, odwraca się i powoli odchodzi... nie wiem o co mu chodziło
Poszliśmy dalej, z przewodnikiem pooglądać zabytki... natrafiliśmy na coś dziwnego... kościół (cerkiew) ogrodzony metalowym płotem i drutem kolczastym. Była to XII wieczna Cerkiew Bogurodzicy Ljeviškiej w Prizrenie - w 2004 została podpalona i rozkradziona. Teraz jest zamknięta a dostępu do niej strzeże posterunek policji… jak nieoficjalnie się dowiedzieliśmy, w przypadku zamieszek w najlepszym przypadku nie wychodziłby z swojej budki a w najgorszym pomagałby swoim ziomkom...
Kosowo okazało się też bardzo zasobne w golfy a szczególnie w MK2
Bardzo często spotykaliśmy MK2 Country.
O części zapasowe nie ma się co martwić, mechaników jest cała masa, zarówno w Serbii, Bośni i Kosowie. Każdy mechanik specjalizuje się w konkretnym modelu czy marce i każdy ma swój własny sklep z częściami zapasowymi... używanymi...
Dalej na naszej trasie była Albania, Po drodze spotkaliśmy polaków (Land Rover'em) narzekający na dorgi w tym kraju. Mówili nam że na 100 km mamy liczyć co najmniej 3 godziny i nie wiedzą czy ten nasz "golfik" wytrzyma... zaczęliśmy się martwić... przejechaliśmy granicę... i... szeroko równo i za darmo nad samo wybrzeże...
I tak oto dotoczyliśmy się do wybrzeża. Na mapie znaleźliśmy miejscowość o dziwnie znajomej nazwie Shengin (Szengen?) to pojechaliśmy wreszcie nad morze!!! Dojechaliśmy... malutka miejscowość... znak Tourist zone -> to jedziemy, skończył się asfalt, wjechaliśmy na plażę... Wzdłuż plaży jak grzyby rosły apartamentowce, domki kempingowe, wille i hotele... tylko drogi zapomnieli zrobić... jechaliśmy dosłownie po piachu, za kolumna innych aut i autobusów... Nocleg znaleźliśmy w domku kempingowym z klimatyzacją za 15 Euraków (2 leżaki i parasol na prywatno - pulblicznej plaży w cenie). Idziemy na plażę!!! piasek jakiś ciemny ale co tam.
jak już ochłonęliśmy uwagę nasze przykuł gość z taczką...
do taczki dospawany był gril i sprzedawał grilowaną kukurydzę. Było takich tam jeszcze kilkunastu... W tle widać Miami
tyle tylko że przed hotelami był śmierdzący port w którym przeładowywano ciężarówki ze złomem na statki. Zaś za hotelami były baraki z desek i papy...
Wieczorem na naszą promenadę podstawiali autobusy którymi tubylcy (tambylcy) wracali do domów, na 2 autobusu przypadał jeden VW T4 z policjantami... Tak sobie (pośpiesznie i cichaczem) wracając do domu zobaczyliśmy ekipę czyszczącą Tojtoje... na drogę... (promenadę). Rano zwialiśmy
W Albanii jeszcze zahaczyliśmy o Szkoder, takie miasteczko nad jeziorkiem... szukaliśmy poczty, jeździło się byle jak, tam nawet na rondzie pod prąd jechali!!! W końcu udało się pocztę znaleźć, jechaliśmy prosto, prosto, prosto aż wydawało mi się że trzeba skręcić w lewo i trafiliśmy pod pocztę główna
(i tak było przez całą podróż). Wyjeżdżając z miasta wystąpiwszy jeszcze do twierdzy górującej nad jeziorem spotkaliśmy polaków.
Przyjechali autokarami i mieli przewodnika polskiego
spróbowaliśmy się "podpiąć" i posłuchać co ciekawego mówi ale zawsze jak się zbliżaliśmy do mówił co raz ciszej, ciszej aż przestał.... zaczynał znów jak odeszliśmy... Rodacy :/
Czarnogóra po raz kolejny (tym razem wybrzeże)
Z dziwnej i kontrastowej krainie Albańczyków (w co wliczam również Kosowo) udaliśmy się do Czarnogóry... znowu
ale tym razem na wybrzeże - zaczynaliśmy wakacje
Żeby było weselej nie jechaliśmy oczywiście głównymi drogami ale za to bardzo widokowymi. Dzięki temu nad zatokę Kotorską wjechaliśmy "od góry"... i stanęliśmy jak wryci (co w Czarnogórze jest dość częstym zjawiskiem
). U naszych stóp (opon?) rozciągał się świetny widok na Bokę Kotorską i na samo miasteczko...
jak już troszkę ochłonęliśmy kierowaliśmy się do miejscowości Boasici (nadal nad zatoką) gdzie czekał na nas Andy z
Spectrum Holidays . Sam Andy pochodzi z Raciborza, naszego rodzinnego miasteczka i poznaliśmy go poprzez koleżankę, koleżanki naszej znajomej
a Spectrum Holidays to firma którą założył właśnie w Czarnogórze i w zamian za promocję na różnorakich portalach czy forach (
) mieliśmy gościnę za darmo
Żeby dojechać na kemping dostaliśmy wskazówki: jedźcie koło wody
... to jechaliśmy...
tak przez prawie 20 kilometrów... jak przepływał statek to prawie nam do auta woda się wlewała... w końcu dojechaliśmy. Andy jak obiecał załatwił nam pole namiotowe... opuszczone. A dokładniej miejsce na autokempingi zamknięte od poprzedniego sezonu. Ale wszystko było na miejscu. Prysznic, jednak tylko z zimną wodą, a nawet dwa prysznice. Jeden normalny w budyneczku "sanitarnym" a drugi obok, na zewnątrz, z taką małą kotarką a nad nim rozkładały się konary figowca, który akurat owocował...
Namioty rozstawiliśmy w cieniu (drzewek) pomarańczy i cytryn, niestety jeszcze były nie jadalne...
Samochody zaparkowaliśmy w cieniu bambusów i tak sobie stały przez 4 dni (prawie) buła okazja żeby je trochę umyć bo po plaży w Albanii Szczepan był szary
Miejscówka miała jeszcze jedną ogromną zaletę. Wystarczyło wyjść z namiotu i już byliśmy nad wodą... Dokładniej jeszcze trzeba było przejść przez drogę
Woda miała 28 stopni. Wieczorem cieplej było w wodzie niż na powietrzu. Mieliśmy taką małą tradycję że co wieczór chodziliśmy do baru Riviera (nad samą wodą) na piwko i Lozę (bimber z winogron). Jak się piwo pije każdy wie, ale Loza... Stała na stole butelka (około 1 L) i mała szklaneczka lub większy kieliszek. Każdy kto miał ochotę "pociągał" z kielonka tyle ile chciał a kielonek wędrował sobie z rąk do rąk. I tak pewnego razu dziewczyny stwierdziły że pójdą popływać... niestety zdjęcia ocenzurowano a wręcz usunięto
z powodu braku strojów kąpielowych...
Jak już pewnie zauważyliście to ja lubię sobie podjeść różnych dziwnych potraw, tak było również i tu. Andy pokazał nam fajną knajpkę, gdzie obiady były raczej drogie (dziwne co?) ale po zamówieniu obiadu hotelowego (nie było go w karcie
) dostawało się za 7 euraków obiad składający się z Zupy (zupa dnia - co dzień inna), drugiego dania ( 3 dania do wyboru) oraz podwieczorka (pucharek lodowy) oraz napoju (sok). A co mnie najbardziej ucieszyło podawali tam lignie... kałamarnice z grila...
W smaku nawet dobre. Próbowaliśmy później w PL zrobić podobne ale to już nie to samo wyszło...
Za 30 Euraków można było polatać na spadochronie za motorówką z czego dziewczyny oczywiście skorzystały. Ala i Beata. A Łukasz wybrał paradivig.. znaczy skok z paralotnią z góry i lot w stronę zatoki, cały jego lot ma zarejestrowany na DVD a przyjemność taka kosztuje około 60 EURO (podobno warto)
drugiego dnia wybraliśmy się ponurkować z znajomymi Andy'ego. Trochę nas to rozczarowało bo wypad robiony "po kosztach" bez szkolenia itd nie wyszedł najlepiej. Nie wszyscy mogli zejść poniżej 4 metrów, ale nawet na tej głębokości było co oglądać. Mieliśmy wypłynąć na pełne morze ale niestety fale były za wysokie więc zostaliśmy w zatoce obok na wpół zatopionego kutra.
to co zostało z stateczku pod wodą robi wrażenie, aż się chciało wpłynąć do środka i poszukać skarbów... Ala nam się pod wodą zgubiła (dwa razy)... bo rybkę zauważyła i popłynęła za rybką. No a po d wodą, z płetwami wystarczy 2-3 razy machnąć i już jesteśmy odłączeniu do grupy.
Do namiotów wróciliśmy wyczerpani... Ale jeść trzeba. Postanowiliśmy sami coś zrobić... padło na leczo. Potrzebowaliśmy makaronu, kiełbasy, i "zieleninki" takiej jak papryka, pomidor ( raczej "czerwoninka") patison, cukinia. Za składniki na 4-5 osób zapłaciliśmy niecałe 4 Euro a objedliśmy się jak małe bączki... Następnego dnia niektórzy nam pokazywali jak bardzo się najedli
(Znów) Andy umówił nas z kapitanem Zortanem. Prawdziwym wilkiem morskim...
Jak się później okazało, kapitan Zortan wraz z żonką mieszka sobie przez prawie pół roku na tej małej łupince i ma wakacje... raz w tygodniu, może dwa, zabiera na jednodniowe wycieczki małe grupki turystów i z tego się utrzymuje. Za wycieczkę zapłaciliśmy po 13 Euro na głowę a mieliśmy do dyspozycji Kapitana i jego stateczek na cały dzień.
Na pierwszy ogień poszła twierdza Mamule. Jest to warownia z XIX wieku wybudowana na wyspie u wejścia do zatoki Kotorskiej. W czasie II wojny Światowej było tam włoskie więzienie a obecnie można fort zwiedzać jak większość zabytków tak za free i bez ograniczeń. Można było wejść wszędzie...
Nawet znaleźliśmy ślady obozowania na terenie warowni.
Po zwiedzaniu musieliśmy się ewakuować z wyspy
były za duże fale i kapitan obawiał się o stateczek ponieważ przy brzegu było pełno kamieni więc podpłynął pontonem ( 1 osobowym) zabrał nasze rzeczy (aparaty i takie tam) a my posłusznie za niem wpław
Następnie popłynęliśmy do Błękitnej Jaskini... Każdy z nas myślał jaskinia jak każda, woda błękitna jest wszędzie więc pewnie żadna rewelacja... oj jak się myliliśmy... w jaskini jest okolo 20 metrów głębokości, dno pokrywają głazy oderwane do sklepienia a wejścia ( 2 wejścia) pokryte są pisakiem, tak że światło odbija się do tegoż piasku i oświetla wodę w środku jakby od dołu... efekt niesamowity. Zdjęcie tego nie pokaże... udało nam się jednak nakręcić mały filmik...
BLUE
Jeszcze popływaliśmy po zatoczkach gdzie mogliśmy popływać ale nic nie było w stanie zatrzeć wrażenia z jaskini... i tak po całym dniu na morzu płynęliśmy do domu...
Następnego dnia z rana wyruszyliśmy do Dubrovnika...